sobota, 19 marca 2011

John Wooden o różnicy pomiędzy wygrywaniem a sukcesem

Stworzyłem moją własną definicję sukcesu w 1934, kiedy uczyłem w szkole średniej w South Bend, w stanie Indiana. Byłem wtedy lekko zawiedziony i być może rozczarowany tym, że rodzice uczniów, którzy uczęszczali na moje lekcje angielskiego, oczekiwali od nich samych szóstek czy piątek. Uważali, że trójki były dobre dla dzieci sąsiadów, bo dzieci z sąsiedztwa są średniakami. Nie byli jednak szczęśliwi, gdy ich własne dzieci sprawiały, że nauczyciel mógł pomyśleć, iż rodzice, lub samo dziecko, ponieśli porażkę. To nie jest w porządku. Bóg w swojej nieskończonej mądrości nie stworzył nas wszystkich jednakowo inteligentnymi, tak samo, jak różnimy się od siebie wzrostem czy wyglądem. Nie każdy zasługiwał na 6 czy 5 i nie lubiłem sposobu, w jaki ludzie to odbierali.

Wiedziałem, jak wychowankowie różnych szkół w latach trzydziestych oceniali trenerów i drużyny. Jeśli zawsze wygrywałeś, byłeś uznawany za kogoś, kto odniósł spory sukces. Chociaż niezupełnie. Odkryłem, że mieliśmy kilka roczników, które nie przegrały w żadnym meczu. Ale wyglądało na to, że w żadnym meczu nie mieliśmy takiej przewagi, jakiej oczekiwali nasi wychowankowie. I dość często czułem, że te oczekiwania wiązały się z czymś bardziej materialistycznym. Było to typowe w latach 30-tych, więc rozumiałem ich. Jednak nigdy tego nie akceptowałem. Chciałem wymyślić coś, co uczyniłoby mnie lepszym nauczycielem i pozwoliło przekazać młodzieży pod moją opieką, czy to na zajęciach sportowych, czy lekcjach angielskiego, coś, do czego mogliby dążyć, coś innego niż po prostu wyższa ocena lub więcej punktów na zawodach.

Myślałem nad rozwiązaniem przez jakiś czas i chciałem stworzyć własną definicję sukcesu. Myślałem, że to może pomóc. Znałem słownikową definicję, określającą sukces, jako nagromadzenie zasobów materialnych lub osiągnięcie władzy, prestiżu i innych rzeczy w tym stylu. Być może to wartościowe osiągnięcia, ale moim zdaniem niekoniecznie świadczą o czyimś sukcesie. Zatem chciałem opracować własne kryteria.

Wychowywałem się na małej farmie w południowej części stanu Indiana. Ojciec próbował nauczyć mnie i moich braci, żeby nigdy nie starać się być lepszym od innych. Jestem pewien, że wtedy nie całkiem to do mnie docierało, jednak tkwiło gdzieś w zakamarkach mojego umysłu i wyskoczyło stamtąd po wielu latach. Nigdy nie staraj się być lepszym od innych, zawsze ucz się od innych. Nigdy nie przestawaj starać się być najlepszym jak potrafisz tylko to jest w twojej mocy. Jeśli będziesz zbyt pochłonięty i przejęty sprawami, na które nie masz wpływu, odbije się to niekorzystnie na rzeczach, nad którymi masz kontrolę. Później natknąłem się prosty wierszyk: "U stóp Boga, do spowiedzi, uklękła biedna dusza, spuszczając głowę. "Zawiodłam!" - krzyknęła. Pan odrzekł - "Uczyniłaś co mogłaś - to sukces."

Na podstawie tego i być może jeszcze jednego wiersza ukułem moją definicję sukcesu: spokój umysłu, osiągnięty jedynie przez satysfakcję wynikającą ze świadomości wykonania wysiłku na poziomie maksimum swoich możliwości. Wierzę, że to prawda. Jeśli podejmujesz wysiłek, i dajesz z siebie wszystko, próbujesz i w końcu zmieniasz na lepsze sytuację, w jakiej się znajdujesz, to osiągnąłeś sukces. I nie wydaje mi się, że inni mogą to oceniać. To tak, jak z charakterem i reputacją. Reputacja jest tym, jak postrzegają nas inni, a charakter jest tym, kim naprawdę jesteśmy. Uważam, że charakter jest znacznie ważniejszy niż to, jak jesteśmy postrzegani. Najlepiej, by i jedno i drugie było dobre. Jednak niekoniecznie muszą być takie same. W każdym razie to była moja koncepcja, którą chciałem przekazać młodzieży.

Znalazłem jeszcze coś. Kocham uczyć, uwielbiam poezję i trochę się nią bawię. Są pewne rzeczy, które pomogły mi stać się lepszym, niż mógłbym się stać. Wiem, że nie jestem taki, jak powinienem. Ale myślę, że jestem lepszy niż byłbym, gdybym nie wiedział pewnych rzeczy. Jedną z nich jest ten krótki wiersz:

"Żadne zapisane słowo ani wygłoszona myśl, nie nauczą młodzieży kim być. Ani zawarta we wszystkich książkach wiedza, nie są tym, czym lekcja dana przez nauczyciela."

To wywarło na mnie wrażenie w latach trzydziestych. Starałem się trzymać tej maksymy w mojej pracy, czy to na zajęciach sportowych, czy na angielskim. Kocham poezję i zawsze się nią interesowałem. Może dlatego, że ojciec zwykł czytać nam przed snem. Przy lampie naftowej, gdyż nie mieliśmy elektryczności na naszej farmie. Ojciec czytywał nam poezję, więc ją polubiłem. Mniej więcej w tym samym czasie, gdy znalazłem ten wiersz, natrafiłem na kolejny. Ktoś zapytał nauczycielkę, dlaczego uczyła. A ona, myśląc chwilę, powiedziała, że musi się nad tym zastanowić. Potem odpowiedziała:

"Zapytano mnie dlaczego uczę, więc odpowiadam: "Gdzie znajdę tak wspaniałe towarzystwo?" Tam siedzi mąż stanu silny, bezstronny, mądry. Kolejny Daniel Webster - złotousty. Obok niego siedzi lekarz, który wprawną ręką składa złamaną kość lub tamuje krwotok. Tuż obok budowniczy, wznoszący łuki kościoła, gdzie kapłan może głosić słowo Boże i prowadzić zbłąkaną duszę do Chrystusa. A wszystko po to, by zgromadzić nauczycieli, rolników, kupców, robotników. Wszystkich tych, którzy głosują, budują, planują i modlą się o lepsze jutro. I powiem, że mogę nie zobaczyć tego kościoła, nie usłyszeć tego słowa, nie zjeść owoców ich pracy. Lecz może mi się to uda. I będę mogła powiedzieć: Znałam go kiedyś i był słaby, lub silny, odważny, albo dumny, a może wesoły. Znałam go kiedyś, gdy był małym chłopcem. Pytają mnie, dlaczego uczę, i odpowiadam: "Gdzie znajdę takie wspaniałe towarzystwo?"

Wierzę, że w zawodzie nauczyciela to prawda, klasy gromadzą tak wielu uczniów. Moja młodzież z UCLA to dziś trzydziestu paru adwokatów, jedenastu dentystów i lekarzy, wielu, wielu nauczycieli i pracujących w różnych zawodach. I to jest wielka przyjemność - widzieć ich dalszy rozwój. Zawsze próbowałem sprawić, żeby moi podopieczni czuli, że nauka jest na pierwszym miejscu. Koszykówka była druga, bo to się opłacało. Potrzebowali też trochę czasu na życie towarzyskie, jednak stawiając życie towarzyskie ponad tamtymi dwoma, nie zajdzie się w niczym zbyt daleko. Takie właśnie myślenie starałem się przekazać młodzieży pod moją opieką.

Miałem trzy zasady, których się zawsze trzymałem. Nauczyłem się ich jeszcze zanim przyszedłem do UCLA. Uważam, że są bardzo ważne. Pierwsza - nigdy się nie spóźniaj. Nigdy. Później dodałem pewne rzeczy. Zawodnicy, jeśli gdzieś wyjeżdżaliśmy, musieli być czyści i schludni. Był taki czas, gdy kazałem im nosić marynarki, koszule i krawaty. Aż raz zobaczyłem, że rektor przychodzi na uczelnię w dżinsach i golfie. Wtedy pomyślałem, że to trochę nie w porządku z mojej strony. Więc odpuściłem te krawaty, mieli być po prostu czyści i schludni. Jeden z moich najlepszych graczy, o którym prawdopodobnie słyszeliście, Bill Walton, przyszedł raz pod autobus, którym odjeżdżaliśmy na jakiś mecz. Nie był czysty i schludny, więc nie wpuściłem go. Musiał wrócić do domu, doprowadzić się do porządku i samodzielnie dotrzeć na lotnisko. Miałem bzika na tym punkcie i wierzyłem w to. Wierzę, że punktualność jest ważna. Uważam, że zawsze trzeba być na czas. W praktyce oznaczało to, że zaczynamy o czasie i kończymy na czas. Młodzi nie musieli się obawiać, że będziemy przedłużać treningi.

Na spotkaniach szkoleniowych często mówię młodym trenerom. A na moich seminariach są to młodzi ludzie rozpoczynający pracę w zawodzie. Większość z nich jest najczęściej świeżo po ślubie. Tak więc mówię im: "Nie przeciągajcie treningów, bo wrócicie do domu w złym humorze. A to nie jest dobre dla młodego, żonatego mężczyzny." Jak się jest starszym, to nie ma już znaczenia.

A więc, liczy się czas, punktualne rozpoczynanie i kończenie zajęć. Kolejna zasada: żadnych wulgaryzmów. Jedno przekleństwo i kończysz trening. Jeżeli usłyszę lub zobaczę je na meczu - siadasz na ławkę. Trzecia zasada: nigdy nie krytykuj kolegi z drużyny. Nie życzyłem sobie tego. Kiedyś im powiedziałem, że za to mi płacą. To moja praca. Płacą mi za to. Dosyć kiepsko, ale płacą. Nie jak dzisiejszym trenerom. Boże drogi! Nie. Teraz jest trochę inaczej niż za moich czasów. Tych trzech zasad trzymałem się ściśle przez cały czas. Pochodziły one właściwie od mojego taty. Tego właśnie próbował kiedyś nauczyć mnie i moich braci.

W końcu wymyśliłem piramidę sukcesu. Pomogła mi ona stać się lepszym nauczycielem. Składa sie z bloków. U podstaw jest pilność i entuzjazm. Ciężka praca i radość z tego, co się robi znajdują się powyżej, według mojej definicji sukcesu. Zaś na samej górze - wiara i cierpliwość. I podkreślam, w każdej wykonywanej czynności bycie cierpliwym jest ogromnie ważne. W ten sposób możemy coś osiągnąć. Mówimy, że nasza młodzież jest niecierpliwa. I tak jest. Chcą wszystko zmieniać. Myślą, że każda zmiana to postęp. Z biegiem lat zaczynamy godzić się z pewnymi rzeczami. Zapominamy, że nie ma postępu bez zmiany. Musimy zatem mieć cierpliwość. Jestem też przekonany, że trzeba mieć wiarę. Musimy wierzyć tak naprawdę. Nie tylko puszczać słowa na wiatr, ale wierzyć, że wszystko dobrze się ułoży, pod warunkiem, że zrobimy, co do nas należy. Mamy tendencję, żeby przez większość czasu liczyć na to, że sprawy same się jakoś ułożą. Jednak nie robimy rzeczy, które są konieczne, aby nasze nadzieje stały się rzeczywistością. Pracowałem nad tym 14 lat. Pomogło mi to stać się lepszym nauczycielem. Jednak wszystko to obracało się wokół tej pierwotnej definicji sukcesu.

Kilka lat temu był sędzia ligi baseballowej, który nazywał się George Moriarty. Zawsze pisał Moriarty przez jedno "i". Nigdy wcześniej nie spotkałem takiej pisowni. Gracze pierwszej ligi są bardzo wnikliwi jeśli chodzi o te sprawy i zauważyli, że miał tylko jedno "i" w nazwisku. Zdziwilibyście się jak wielu mówiło mu, że to o jedno więcej niż miał w swojej głowie przy różnych okazjach.

Sędzia ten napisał wiersz, chyba w tym czasie, gdy próbowałem stworzyć piramidę, pod tytułem "Droga naprzód czy droga wstecz". "Czasem myślę, że los musi się uśmiechać, gdy się na niego skarżymy, twierdząc, że nie możemy wygrać, ponieważ los się ciągle myli. Pamiętajmy jednak starożytne przysłowie: wygrywamy lub przegrywamy jedynie sami ze sobą. Lśniące trofea na półkach nigdy nie wygrają jutrzejszej walki. Ty i ja wiemy w głębi, że zawsze jest szansa na zwycięstwo. Lecz jeśli nie zrobimy co w naszej mocy, nie zdamy prostego egzaminu: dać z siebie wszystko nie szczędzić niczego, dopóki walka nie zostanie wygrana. Pokazać, co znaczy nieugiętość. Grać dalej, gdy inni rezygnują. Walczyć, nie poddawać się. Tylko wysiłkiem zdobywa się puchar. Marzyć o celu przed nami. Mieć nadzieję, nawet gdy umrą marzenia. Modlić się, gdy i nadziei już nie ma. Przegrywać, nie bojąc się upadku, jeśli daliśmy z siebie wszystko. Któż może żądać więcej od człowieka, niż zrobienie wszystkiego, co w jego mocy. Poświęcić wszystko, wydaje mi się, niewiele różne jest od zwycięstwa. Los rzadko się myli, choćby po bardzo zawiłych prowadził nas ścieżkach. To ty i ja decydujemy, gdzie nas zaprowadzi sami otwieramy lub zamykamy bramę do drogi naprzód lub drogi wstecz."

Przypomina mi się kolejny zestaw trzech reguł, które przekazał mi ojciec. Nie jęcz. Nie narzekaj. Nie rób wymówek. Po prostu idź i cokolwiek robisz zrób to na miarę swoich możliwości. Nikt nie może uczynić nic więcej. Starałem się również przekazać, że moi przeciwnicy tego nie powiedzą nigdy nie usłyszycie, bym wspomniał o wygrywaniu. Nigdy nie wspominać o zwycięstwie. Mam na myśli, że można przegrać, nawet jeśli zdobędzie się więcej punktów podczas meczu. I można wygrać, gdy uzyska się mniej punktów. Tak właśnie czułem w niektórych sytuacjach, w różnych chwilach. Chciałem, żeby zawodnicy potrafili wracać z podniesioną głową po meczu. Kiedyś mawiałem, że po skończonej grze, gdy widzisz kogoś, kto nie zna wyniku, to mam nadzieję, że nie odczyta z twojego zachowania, czy wygrałeś, czy przegrałeś.

Naprawdę liczy się to, czy za każdym razem dawałeś z siebie wszystko. A wtedy wyniki będą takie, jak powinny być. Niekoniecznie takie, jakich byś chciał, ale takie, jakie powinny być. I tylko ty będziesz wiedzieć, czy możesz to osiągnąć. I tego przede wszystkim oczekiwałem od moich podopiecznych. Z czasem nauczyłem się innych rzeczy. Myślę, że były trochę bardziej skuteczne, jeśli chodzi o wyniki. Jednak chciałem, żeby wynik meczu był produktem ubocznym gry, a nie celem samym w sobie. Pamiętam słowa pewnego wielkiego filozofa. Cervantes powiedział: "Podróż jest lepsza niż dotarcie do celu." Podoba mi się to. Czasem, osiągając cel, można odczuwać niemalże zawód. To właśnie dążenie do celu daje radość. Trenując studentów lubiłem nadawać naszym przygotowaniom formę podróży, w której gra była celem, produktem końcowym. Lubiłem siadać na trybunie i obserwować grę zawodników, sprawdzając, czy wykonałem przyzwoitą robotę w ciągu tygodnia. Jeszcze raz, chodzi o uzmysławianie zawodnikom, żeby czerpali satysfakcję ze świadomości, że zrobili wszystko, na co ich było stać.

Czasami ktoś mnie pyta o mojego najlepszego zawodnika lub najlepszą drużynę w karierze. Nigdy nie potrafię na te pytania odpowiedzieć, jeśli chodzi o poszczególnych zawodników. Pewnego razu ktoś zadał mi to pytanie, dodając: "Przypuśćmy, że mógłby Pan stworzyć idealnego zawodnika. Jaki by był taki zawodnik?" Odpowiedziałem: "Cóż, chciałbym takiego, który wie po co jest w UCLA: żeby zdobyć wykształcenie. Byłby dobrym uczniem, który przede wszystkim wie, po co tutaj jest. Chciałbym oczywiście, by potrafił też grać. Aby zdawał sobie sprawę, że obrona zazwyczaj wygrywa mistrzostwa, więc pracowałby nad obroną. Ale chciałbym też, by dobrze grał w ataku. Chciałbym, żeby nie był samolubny i szukał okazji do podania, a nie strzelał cały czas. I by potrafił podawać i podawał.

Miałem takich, którzy potrafili, ale nie podawali, i miałem takich, co podawali, ale nie umieli. Chciałem, żeby dobrze strzelali z dystansu, ale też byli dobrzy w strzelaniu spod kosza. Chciałem, by potrafili zbierać piłki na obu końcach boiska. Może weźmy jako przykład Keitha Wilkesa. Miał umiejętności. Nie on jeden, ale jego przykładu użyłem w tej szczególnej kategorii, gdyż sądziłem, że zrobił wszystko, by stać się najlepszym.

Wspominam w mojej książce "They Call Me Coach", dwóch graczy, którzy dali mi ogromną satysfakcję i byli najbliżej jak to możliwe osiągnięcia pełni swoich możliwości. Jeden to Conrad Burke, a drugi Doug McIntosh. Gdy zobaczyłem ich jako nowicjuszy w naszej drużynie pierwszoroczniaków. Studenci pierwszego roku nie mogli grać w reprezentacji, gdy uczyłem. Pomyślałem: "O Boże, jeśli ci dwaj, czy choćby jeden z nich..." Byli z różnych roczników, ale za każdym razem, gdy widziałem któregoś z nich, myślałem: "Jeśli kiedykolwiek dostanie się do reprezentacji, to nasza reprezentacja musi być naprawdę kiepska, skoro mu się udało." I wiecie, jeden z nich był rozgrywającym przez półtora sezonu. Drugi, o rok starszy, grał 32 minuty w mistrzostwach krajowych i wspaniale się spisał. W kolejnym roku był graczem rozgrywającym w narodowej reprezentacji. A kiedyś myślałem, że nigdy nie zagra ani minuty. To są właśnie rzeczy, które sprawiają radość i dają ogromną satysfakcję. Żaden z tych młodych zawodników nie potrafił świetnie rzucać. Mimo to mieli nieprzeciętne wyniki trafień, bo nie robili tego na siłę. I żaden z nich nie potrafił świetnie skakać, ale dobrze utrzymywali pozycje, więc dobrze zbierali piłki. Pamiętali, że każdy rzut może być chybiony. Miałem wielu graczy, którzy czekali patrząc, czy spudłowali, potem zaczynali się ruszać, ale wtedy było za późno. Ktoś inny już był tam przed nimi. Tych dwoje nie było zbyt szybkimi, ale utrzymywali dobre pozycje i równowagę. A zatem dobrze sprawdzali się w obronie. Mieli cechy, które zbliżyły ich do osiągnięcia maksimum możliwości bardziej, niż pozostałych moich graczy. Zatem uważam, że odnieśli sukces na miarę Lewisa Alcindora czy Billa Waltona, czy wielu innych naszych graczy, wśród których było wielu wybitnych zawodników.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz